Patent polegający na wrzuceniu osobnika(ów) z jednego środowiska w inne, całkowicie mu obce wykorzystywano w kinie od dawna i wielokrotnie, na sposoby przeróżne. Jednakże motyw ten zgrabnie opowiedziany i teraz może wywołać uśmiech na niejednej twarzy. I tak właśnie mają się sprawy z “Goście, goście w Ameryce”. W tym przypadku pomysł jest jeszcze bardziej “ograny”, bo film ten jest amerykańską wersją wcześniejszego super przeboju kina francuskiego. Przeboju, który podbił widownie Europy i Azji, ale Ameryka pozostała nieczuła na przygody dzielnego rycerza i jego sługi.
Gdzieś w czasach średniowiecznych hrabia Thibault ma zostać mężem księżniczki Rozalindy. Nie w smak jest to jednemu z konkurentów, który księżniczkę najchętniej widziałby u swego własnego boku. Postanawia przy pomocy czarów doprowadzić do śmierci rywala. Wszystko przebiega prawie zgodnie z planem. Prawie, bo zamiast Thibaulta ginie księżniczka, zresztą z ręki samego hrabiego. Jednakże nie wszystko stracone – przy pomocy czarnoksiężnika nasz bohater ma szansę cofnąć się w czasie i uratować swoją ukochaną. Niestety (a dla widza stety :) magowi coś się poplątało i rycerz wraz ze swoim sługą ląduje w czasach nam współczesnych. I teraz zaczyna się zabawa…
Widzieliście oryginalnych “Gości, gości”? Tak? To nie pokładajcie wielkich nadziei w nowej wersji. Film smakuje jak odgrzewany kotlet. Nie, nie jest kiepski. Po prostu już go widzieliśmy. Co prawda teraz dodano do tego dania trochę innych przypraw, zmieniono sztuczce na nowocześniejsze, nakrycie także wymieniono, ale jednak świeżość dania zniknęła.
Ale ci, którzy nie mieli okazji posilić się przy poprzedniej okazji nie zorientują się teraz, że coś jest nie tak. Przygody rycerza i jego przygłupawego sługi wywoływać będą całkiem spore salwy śmiechu. Ale to pod warunkiem, że nie wiedziało się zwiastuna, bo w nim zawarto praktycznie wszystkie najśmieszniejsze momenty. Z tego zdania można wywnioskować, że tych scen skręcających kiszki nie było wcale tak wiele – niestety to prawda. Za mało gagów!!! To kolejny zarzut…
Ale za to aktorstwo takie, że palce lizać! Przynajmniej tak jest w przypadku Jeana Reno i Christiana Claviera. Ci panowie dali czadu! Trochę rozczarowała mnie Christina Applegate – kiedyś wydawało mi się, że będzie z niej gwiazda dużego formatu. Niestety, gdzieś zaginęła i nie pokazuje się za często na ekranie. Ale może to i dobrze, bo w “Goście, goście w Ameryce” nie pokazała nic rewelacyjnego.
Reszta, czyli zdjęcia, muzyka, reżyseria, scenografia, i wszystkie inne elementy składające się na film były poprawne – dobre rzemiosło zapewniające kilkadziesiąt minut dobrej, niezobowiązującej zabawy.
W dodatkach na płycie DVD można obejrzeć wywiady z twórcami i aktorami – są polskie napisy! Jest też całkiem ciekawy materiał z planu. Zwiastun również można znaleźć. I to właściwie wszystko. Trochę mało…
Ci, którzy nie widzieli francuskiego oryginału niech do oceny końcowej dołożą sobie przynajmniej 1,0 punkt.
Reżyser: Jean-Maria Poiré
Scenariusz: Christian Clavier, Jean-Maria Poiré, John Hughes
Muzyka: John Powell
Obsada: Jean Reno, Christian Clavier, Christina Applegate, Matt Ross, Tara Reid, Malcolm McDowell
Produkcja: USA, Francja 2001
Moja ocena: 6,5